
Mam na imię Natalia, mam 19 lat,
ponad pięć miesięcy temu na świat przyszedł mój pierwszy syn, Paweł. Rano 17-go lutego pojechałam do
szpitala na kontrolne badanie i usłyszałam, że nie widać żadnych skurczów, a
rozwarcie jest minimalne, na jeden palec. No to trudno, trochę zawiedzeni pojechaliśmy z mężem do sąsiedniego miasta na kawę i długi spacer, postanowiliśmy
miło spędzić te ostatnie chwile tylko we dwoje. Zaczęłam plamić. Zadzwoniłam do
lekarki, ale ta mówiła, że to normalne na tym etapie ciąży. Wieczorem wróciliśmy do domu, wykąpałam
się i zaczęliśmy z mężem „wyganiać” Małego na świat, bo to był już drugi dzień
po terminie z USG, a my już nie mogliśmy się go doczekać. Następnego dnia rano
czułam się jak nowo narodzona, zjadłam pyszne śniadanie i poszliśmy z mężem na spacer po okolicy. Wracając pobolewał mnie brzuch, ale nie przejęłam się tym zbytnio, to
normalne że pod koniec dziewiątego miesiąca ciąży chyba każda przyszła mama
musi sobie na coś ponarzekać, w końcu taki duży brzuszek to spore obciążenie dla
organizmu. Po obiedzie nadal byłam w pełni sił, więc zaprosiliśmy znajomych na
kawę, a po odpoczynku ból brzucha minął, więc myślałam, że to jednak jeszcze
nie to.
Po godzinie osiemnastej mąż
wyszedł na chwilę do lekarza, ja zostałam sama w domu i zaczęłam czuć delikatne
skurcze. Delikatne, ale częste i regularne, co 8 minut. Napisałam do Ł. SMS-a
"Idę się kąpać, boli mnie brzuch. Kocham Cię." . Okazało się, że po
prysznicu skurcze nie ustały, a wręcz nasiliły się. Teraz już wiedziałam, że
to TO. Kiedy mąż wrócił do domu i zorientował się co się dzieje, kazał mi zjeść kolację, więc o dwudziestej jadłam
jeszcze parówki
:)
Jego wysłałam do sklepu po napoje i czekoladę,
miały się przydać na porodówce. Nauczona doświadczeniem, następnym razem będę
miała plecak z wodą i przekązkami przyszykowany już zawczasu, razem z torbą
do szpitala.
O 20.40 zadzwoniłam po
mojego tatę, bo skurcze było już co 4 minuty. Finalnie w drogę do szpitala
wyruszyliśmy o 21:00 (trochę to trwało, bo musiałam się sturlać na dół z drugiego
piętra ;)
Gdy dotarliśmy na izbę przyjęć
Powiatowego Szpitala w Miliczu, na oddział przyjmowana była inna dziewczyna z
podobnym terminem do mojego, więc
musiałam chwilę spędzić w poczekalni. Na pierwsze piętro dotarłam około
godziny 22:00, a zanim skończyłyśmy z pielęgniarkami
całą papierologię (osobiście uważam, że jest
jej stanowczo za dużo) była godzina 22.30. W trakcie badania na fotelu ginekologicznym
usłyszałam, że musi być piękne rozwarcie, bo widać już pęcherz płodowy i faktycznie,
było 6 cm. Później spotkało mnie coś, czego chciałam uniknąć. Chciałam
aktywnego porodu, chciałam móc spacerować, a zostałam na stałe podpięta pod
KTG. Mąż i tata pojechali do domu, a ja nudziłam się na tym łóżku jak mops. Około godziny 23.00 przeniesiono mnie na
porodówkę i kazali się położyć, usłyszałam, że zaczynamy rodzić . Jak to? Przecież
nawet nie odeszły mi wody, pomyślałam, a tu hop, zdziwienie i w tym momencie
jednak odpłynęły... Niestety Małemu zaczęło skakać tętno, a ja zapomniałam jak
się oddycha (wiem, wydaje się to niemożliwe, a jednak). Błagałam o cesarkę, a
oni błagali mnie żebym parła, ale jak miałam to robić, skoro nie czułam
skurczów? Nagle zapadła decyzja o cc. Pamiętam
przejście na stół operacyjny i pytanie anestezjologa ile ważę, potem
maseczkę na ustach i odpłynęłam… Obudziłam się około 1:00 w nocy, napisałam do
Ł., że miałam cesarkę. Zapytałam położną ile Mały miał punktów (9/10), a potem znowu
zasnęłam. Pawełka dostałam do siebie o 8.30 rano, od razu przystawiłam go do
piersi. Tak właśnie zaczęła się nasza wspólna przygoda. A opiekę w Powiatowym
Szpitalu w Miliczu polecam i co was może zdziwi – tamtejsze smaczne jedzenie też ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Daj znać, co o tym myślisz.